Zdarzyło mi się kilka razy pojechać dalej niż za rogatki Poznania. Czasem te rogatki były oddalone o 20 godzin lotu. Zatem, co nieco widziałam, ale Mumbaj przerósł moje wyobrażenie o wielkości realnego świata. Byłyśmy we dwie na 21. Światowym Kongresie Księgowych IFAC. W centrum kongresowym JIO w Bombaju odbywały się obrady i ceremonia otwarcia kongresu. Przestrzenie były wielkości gminy a schody jak najszersza ulica w Warszawie. Z tą Warszawą to wiem, że żadne porównanie. Sala obrad była na 10 000 osób i miała powierzchnię powiatowego boiska. Obok hotelu, gdzie mieszkałyśmy, był biurowiec o powierzchni 100 000 m2. Nie pomyliłam się; Mumbaj to gigantyczny, największy, niekończący się plac budowy, przy czym termin wielki nie odnosi się do europejskich norm. Tam wszystko jest wielkie, ale po hindusku. Mumbaj to stolica indyjskiego stanu Maharasztra, położona na wyspie Salsette na Morzu Arabskim. Wraz z miastami satelitarnymi tworzy najludniejszą po Delhi aglomerację liczącą 23 miliony mieszkańców. Dzięki naturalnemu położeniu jest to największy port morski kraju. Na ulicy ludzie tworzą jakby falę lub lawę, która porywa i aby przejść, trzeba pozwolić porwać się jej i w nią wtopić.
W hotelu nikt nie mówi po angielsku poza obsługą recepcji (która też mówi słabo) o innych językach nie wspomnę. Cała nasza uczoność jest więc tu nic nie warta. Pokracznie wygląda uczony, międzynarodowy język migowy, pokazujący relatywizm tego świata!
Mumbaj to miasto, które jest tak niezwykłe, że opisać je trudno i chyba lepiej przyjechać i je zobaczyć.
Jak sobie poradzić w Indiach na Kongresie IFAC?
Po pierwsze można przeżyć i to bez szwanku i z pełnym zachwytem nad urodą i odmiennością Indii, ale warunkiem jest akceptacja kilku podstawowych kanonów.
Kanon pierwszy: mieć cierpliwość
W Indiach nikt się nie spieszy w euro-amerykańskim znaczeniu. Widać ruch, ale nie widać pośpiechu. Nasze rozbiegane, europejskie, zmęczone i sfrustrowane oczy napotykają błyszczące oczy lokalnych mieszkańców, którzy z kpiarskim uśmiechem jakby chcieli zapytać: „Dokąd tak gnasz?” Mam wrażenie jakby z nas kpili, choć pewnie się mylę.
Dowodem na tę śmiałą tezę jest nasz przylot do Mumbaju: jest godzina 2 w nocy czasu Indii Wschodnich, odprawa trwa 2 godziny, jest gorąco, bo nie ma klimatyzacji, i tylko wiatraki mielą międzynarodowy zapach przywieziony samolotami z całego świata. Wychodzimy przed halę przylotów. Taksówkarzy z nazwami hoteli i nazwiskami gości jest około 200. Odbywam trzy razy rundę honorową przed szpalerem taksówkarzy i nie znajduję naszych nazwisk. Telefon do hotelu nie funkcjonuje z polskiego numeru, więc trzeba kupić tutejszą kartę, co o godzinie drugiej w nocy jest niewykonalne. W desperacji postanawiamy jechać taksówką lotniskową, co kierujący ruchem przed halą przylotów szczerze nam odradza, gdyż to niebezpieczne dla białych kobiet w 17 milionowym mieście. Widząc naszą sytuację, z własnej woli i chyba kierowany litością zadzwonił do naszego hotelu po taksówkę i usłyszał odpowiedź, że taksówkę wysłali wczoraj. Tak zaczął się nasz przyjazd do Indii na Radę IFAC i 21. Międzynarodowy Kongres Księgowych. Potem było jak w filmach Hitchcocka, w których zaczyna się od trzęsienia ziemi, a potem napięcie tylko rośnie.
Hinduska cierpliwość - może by tak ją potrenować, szczególnie, że Indie to centrum jogi i ajurvedy.
Kanon drugi: być w super kondycji
Na pobyt w Indiach trzeba mieć zdrowie, głównie dwie części ciała powinny być w pełni dyspozycyjne – ręce i nogi oraz żołądek.
W Indiach mało kto mówi po angielsku, a jeśli już, to mu się wydaje, że mówi, i do tego jest w stanie samozadowolenia z własnej znajomości uniwersalnego języka. A że mało kto ten indyjski angielski rozumie to co z tego?
Zostają ręce i muszą być sprawne jak u hinduskiej tancerki. W hotelu dostaje się np. kartkę z nazwą hotelu po hindusku dla taksówkarza. Pół tekstu jest po angielsku: „Please drive me to...” i zaraz potem po hindusku „krzaczkami” jest napisana nazwa hotelu. Pierwszej części nie rozumie Hindus, drugiej zagraniczny pasażer, czyli wszystko w rękach opatrzności.
Dalsza komunikacja przebiega za pomocą klasycznego języka migowego. W akcie desperacji wyciąga się i podaje portmonetkę a tubylec wyciąga z niej tyle, ile jego zdaniem należy się za przejazd. No cóż, różnie los ludzi doświadcza! Ten brak komunikacji językowej dał się odczuć także na samym kongresie. Cechą szczególną kongresu w Mumbaju był brak tłumaczeń na angielski. Mówcy hinduscy albo mówili trudnym do zrozumienia angielskim albo przechodzili na lokalny język bez żadnego tłumaczenia. Hindusi w swych wystąpieniach okazali się bardzo żywiołowi, co przy braku zrozumienia ich języka sprawiało, że można było poczuć się chwilami jak na pantomimie, tyle że bez podkładu muzycznego.
Ważniejsze od rąk są nogi. Tu odległości są w wymiarze lat świetlnych. Najdłuższy most autostradowy w Mumbaju ma długość 22 km. . Ulice są ośmiopasmowe i przejście na drugą stronę to jak u nas na rogatki średniego miasta. Pojęcie „blisko” jest równoznaczne z naszym „daleko od szosy” i niejedna kondycja wystawiona była na poważny uszczerbek.
Różne też były techniki walki ze zmęczonymi nogami. Niektórzy stosowali najskuteczniejszą to znaczy nigdzie nie chodzili. Bywali tylko tam, gdzie byli dowożeni. Inni chodzili krokiem zmęczonego uczestnika kongresu. Byli jednak i tacy, którzy wstawali rano, tzn. w środku nocy, bo jeśli przeliczyć różnicę czasową to wynosi ona niemal 5 godzin. To desperaci, którzy mówią, że nie wiedzą, czy kiedyś jeszcze tu przyjadą i zachowują się tak, jakby to był ich ostatni raz, kiedy mogą zwiedzić cały Bombaj. Ciekawe jaki mieli rodzaj ubezpieczenia?
Kanon trzeci: jak przejść przez ulicę i przeżyć
Najlepiej nie przechodzić, co jednak czasami jest trudne. Tu panuje zasada ruchu drogowego, gdzie duży może więcej. Najlepiej iść zwartą grupą, bo grupę trudniej przejechać To mój autorski patent. Samodzielnie przechodząc, najlepiej trzymać się Hindusa, gdyż on wie lepiej. Jak już nie ma grupy ani Hindusa – patrz zasada pierwsza przechodzenia. Byłyśmy w Mumbaju tylko we dwie a to trochę mniej niż grupa przetrwania niezbędna do przechodzenia przez ulicę, ale się udało.
Kanon czwarty: nie używaj komunikacji miejskiej
Komunikacja miejska istnieje i stanowią ją autobusy oraz kolej. Środki komunikacji wyglądają tak jak na zdjęciach pokazywanych w filmach z Indii, ludzie zwisają z wejść jak kiście winogron, doczepieni jedni do drugich, gdyż o tradycyjnym wejściu do wagonu nie ma mowy.. Menedżer hotelu osobiście przekonywał z wielką desperacją, żeby pod żadnym pozorem nie jeździć komunikacją miejską. Niepomne na te upomnienia postanowiłyśmy pojechać metrem naziemnym i koleją podmiejską. Hotel zlokalizowany był 35 km od Centrum Kongresowego, co w 14 milionowej metropolii nie jest dużą odległością. Bilet miejski jest bardzo tani. Jednak dotarcie na właściwy peron stanowiło wyzwanie, bo wszelkie informacje są zapisane lokalnym alfabetem czyli „robaczkami”. Wsiadamy do wagonu, niby nic nadzwyczajnego, tylko że tam sami mężczyźni i tłok. Wywołujemy powszechną konsternację i zaciekawienie. Fotografują nas mniej lub bardziej otwarcie. Jakoś nie czujemy się dobrze w roli lokalnych Boolywood Stars Przetrwałyśmy pierwszą część podróży tj. 4 przystanki, bez szwanku i zagrożeń, ale miło nie było. Na stacji przesiadkowej na pociąg podmiejski dowiedziałyśmy się, że są oddzielne wagony dla mężczyzn i kobiet. Umundurowany jegomość pokierował nas do Dworca Głównego w Mumbaju. Dojechałyśmy tam bez zagrożeń w wagonie tylko dla kobiet, w którym Hinduski fotografowały nas i prosiły o selfie. Takie wydarzenie to chyba dla lokalnych atrakcja tygodnia. Ta podróż trwała nieco dłużej niż podróż taksówką, czyli około 1,5 godziny.
Po powrocie do hotelu obsługa recepcji potraktowała nas jak mieszankę braku rozumu białego człowieka i desperacji wywołanej temperaturą i różnicą czasu, bowiem ciągle nas pytano, czy dobrze się czujemy. Odpowiadałyśmy, że owszem dobrze, ale wiary w nasze słowa nie było, skutkiem czego menadżer hotelu zaproponował nam transport hotelowy po bardzo ulgowej cenie.
Kuchnia indyjska jest dobra, nawet w porywach bardzo dobra, kiedy jest przygotowana w indyjskiej restauracji w Warszawie lub Poznaniu i jest w jakimś stopniu zmodyfikowana kulturowo.
Hindusi jedzą wszystko co pływa, oprócz łodzi podwodnej, wszystko co chodzi, biega i ma kręgosłup równoległy do podłoża i wszystko co lata, oprócz samolotów.
Hindus wie, że przybysz z innego kraju reaguje na pismo obrazkowe, więc w większości restauracji są dostępne rysunki potraw, co niby ma ułatwić wybór, a de facto niekoniecznie tak jest, bo bywa, że obrazek jeszcze bardziej odstrasza, a jeść się chce. Czasem potrawy są wystawione, aby im się przyjrzeć. Na kongresie przed każdą potrawą stała tabliczka z jej nazwą, ale co z tego? Nadal nie przekładało się to na skojarzenie z czymś znanym. Odważnie jadłam więc to, co znałam, czyli ryż i makaron. Zapewniam, że da się przeżyć. Zwyczajowo pytałam, czy danie jest ostre czyli ”spicy”? Odpowiedź była standardowa „not spicy”. W swej europejskiej naiwności brałam danie rzekomo nieostre „not spicy”, po czym wykręcało mnie od żołądka do góry. Każde danie bez wyjątku było zaprawione masalą i innymi przyprawami.
W Indiach nie ma dobrej kawy: kiedy zażyczyłam sobie kawę, to dali mi kubek czarnej wody, więc desperacko poprosiłam o „espresso”. Owszem dostałam, ale pół kubka jeszcze bardziej czarnej wody z dodatkiem bardzo brązowego cukru. Trzeci raz już nie kaprysiłam, bo dziwnie na mnie patrzyli. Nawet na międzynarodowym kongresie nie było europejskiej, czarnej kawy tylko hinduska ze słodkim mlekiem lub herbata bawarka..
W prawdziwej indyjskiej restauracji Europejczyka ogarnia głupawka, bo nic nie rozumie, nic nie wie, wszystko ryzykuje, płaci ile zechcą i jeszcze najczęściej się cieszy. Ratunkiem była restauracja hotelowa dla cudzoziemców, gdzie najlepsze było spaghetti carbonara i pizza. Co z tego że to włoskie danie? No i obowiązkowa wódeczka z coca colą. To było żołądkowe lekarstwo na gastryczne przeżycie nie żeby zaraz jakieś picie.
Widziałam! Zrobiła na mnie wrażenie! Nawet uwzględniając czas, w którym ją budowano, nie rozumiem po co? Przecież wiedzieli, że nie do obrony, nie dla ozdoby. Po co?! To budowla z żółtego bazaltu wzniesiona przez Brytyjczyków u wejścia do portu w Mumbaju, ukończona w 1924 roku, była używana do celów ceremonialnych i stała się główną atrakcją turystyczną miasta. Tego racjonalnego podejścia nie da się wytłumaczyć w kategoriach współczesnego rozumowania, a już na pewno nie ekonomii. Może to potrzeba celu dla społeczeństwa - tego słynnego „korka w morzu”, który jednoczy wszystkich, czyli wroga albo strachu. Myślę, że ta brama materializuje mądrość jedności władzy i poddanych, którzy mieli jeden cel, choć dla każdego inny. Kiedyś o tym pisał B. Russell w słynnych esejach z czasów wojny. Może rządzącym potrzebna jest taka budowla jako wspólny cel, taki „most na rzece Qwai”.
Na sesji plenarnej pierwszego dnia kongresu wystąpił jogin, znana w Indiach postać, który na oczach 10.000 osób, bo 4 tys. oglądało kongres online - wykonywał ćwiczenia relaksacyjne, tłumaczył czym jest ajurveda i jak spokój psychiczny wpływa na psychikę księgowego, który musi podejmować decyzje o częstokroć wielkich kwotach. Dowodził, że zestresowany, niespokojny człowiek nie może podejmować decyzji finansowych, księgowych i podatkowych, których skutki dotykać mogą obszarów gospodarczych i znacznej ilości ludzi. Spokój i wewnętrzna równowaga według jogina są równie ważne w pracy księgowego co wiedza merytoryczna i doświadczenie. To wystąpienie spotkało się z ogromnym aplauzem Hindusów. Zadaję sobie pytanie, kto w SKwP może odegrać rolę jogina uspakajającego zestresowanych polskich księgowych, którzy VAT, PIT, Polski Ład i inne wynalazki muszą opanować zawsze na przedwczoraj. U nas jednak chyba żaden jogin nie pomoże, bo księgowi w Polsce są zawsze jakby w szpagacie, tylko jak długo można tak wytrzymać? Może spytać hinduskiego jogina z Mumbaju. Ktoś zaryzykuje?
Aldona Kamela-Sowińska
|
||